- Tętent - zauważyłem. Wysłała mi spojrzenie pod tytułem "No co ty nie powiesz?".
- Cykasz się? - zapytałem tonem już nie tak drwiącym, jak wcześniej. Nadal wyczuwało się jednak w mojej wypowiedzi nutkę ironii.
- Nigdy. - powiedziała Jane, choć byłem pewien, że mnie wkręca.
- Spokojnie. Nic nam się nie może stać. W najgorszym wypadku to będą centaury. Jeżeli nic im nie zrobimy, dlaczego mają coś robić nam?
Jane nie odpowiedziała. Stukot kopyt słychać było coraz bliżej.
Nagle naszym oczom ukazał się zachwycający ale i trochę straszny widok. Na jasną, otoczoną tajemniczym blaskiem polanę, przez którą właśnie przechodziliśmy, wbiegło stado olbrzymich centaurów. Moja ruda koleżanka ostrożnie cofnęła się. Ja stałem w bezruchu.
Pierwszy z centaurów, zauważywszy nas, stojących jak wryci, zatrzymał się gwałtownie. Za nim zrobiła to reszta stada. Zaczął zataczać wokół nas koła. Najpierw o szerokim zasięgu, potem stopniowo coraz mniejsze.
- Spójrz, Ronaldzie - zwrócił się do jednego spośród pozostałych - Ludzie... Światowa potęga... Tacy mizerni i tacy mali...
- To jeszcze szczenięta. Dzieci. - owy "Ronald" wyszedł przed szereg i zbliżył się do nas. Mogłem teraz wyraźnie go obejrzeć. Miał długie, kasztanowe włosy, gęstą brodę w tym samym kolorze i umięśniony tors. Wolałbym z takim nie zadzierać.
- Gwiazdy mówią - nachylił się nad nami pierwszy z centaurów - "Nie należy wchodzić do rwącej rzeki, kiedy ma się most".
Nie wiedziałem, co chciał przez to powiedzieć, ale sądząc po jego pełnej satysfakcji minie, miał ogromną ochotę zrobić nam krzywdę. Jane pociągnęła mnie za rękaw.
- On chce nam powiedzieć - szepnęła - że mamy niezłe kłopoty, które zresztą sami wywołaliśmy. Jest niedobrze.
Uczyniłem kilka kroków w stronę centaura. Spojrzałem w jego oczy bez cienia strachu.
- Nie możecie nic nam zrobić. Ministerstwo Magii powybija was wszystkich, jeżeli tylko uczynicie krok w naszą stronę.
- Źdźbło w oku bliźniego widzisz, a belki w swoim nie dostrzegasz... - powiedział tym razem Ronald. Nie rozumiałem go ni w ząb, nie byłem więc pewien, czy mówi do mnie, czy do okrążającego nas wciąż centaura. Chyba jednak do mnie, bo całe stado stłoczyło się wokół nas, patrząc na nas przenikliwie.
- Adam... - szepnęła Jane. Teraz już nie kryła przerażenia.
- No?
Jane ?
- Cykasz się? - zapytałem tonem już nie tak drwiącym, jak wcześniej. Nadal wyczuwało się jednak w mojej wypowiedzi nutkę ironii.
- Nigdy. - powiedziała Jane, choć byłem pewien, że mnie wkręca.
- Spokojnie. Nic nam się nie może stać. W najgorszym wypadku to będą centaury. Jeżeli nic im nie zrobimy, dlaczego mają coś robić nam?
Jane nie odpowiedziała. Stukot kopyt słychać było coraz bliżej.
Nagle naszym oczom ukazał się zachwycający ale i trochę straszny widok. Na jasną, otoczoną tajemniczym blaskiem polanę, przez którą właśnie przechodziliśmy, wbiegło stado olbrzymich centaurów. Moja ruda koleżanka ostrożnie cofnęła się. Ja stałem w bezruchu.
Pierwszy z centaurów, zauważywszy nas, stojących jak wryci, zatrzymał się gwałtownie. Za nim zrobiła to reszta stada. Zaczął zataczać wokół nas koła. Najpierw o szerokim zasięgu, potem stopniowo coraz mniejsze.
- Spójrz, Ronaldzie - zwrócił się do jednego spośród pozostałych - Ludzie... Światowa potęga... Tacy mizerni i tacy mali...
- To jeszcze szczenięta. Dzieci. - owy "Ronald" wyszedł przed szereg i zbliżył się do nas. Mogłem teraz wyraźnie go obejrzeć. Miał długie, kasztanowe włosy, gęstą brodę w tym samym kolorze i umięśniony tors. Wolałbym z takim nie zadzierać.
- Gwiazdy mówią - nachylił się nad nami pierwszy z centaurów - "Nie należy wchodzić do rwącej rzeki, kiedy ma się most".
Nie wiedziałem, co chciał przez to powiedzieć, ale sądząc po jego pełnej satysfakcji minie, miał ogromną ochotę zrobić nam krzywdę. Jane pociągnęła mnie za rękaw.
- On chce nam powiedzieć - szepnęła - że mamy niezłe kłopoty, które zresztą sami wywołaliśmy. Jest niedobrze.
Uczyniłem kilka kroków w stronę centaura. Spojrzałem w jego oczy bez cienia strachu.
- Nie możecie nic nam zrobić. Ministerstwo Magii powybija was wszystkich, jeżeli tylko uczynicie krok w naszą stronę.
- Źdźbło w oku bliźniego widzisz, a belki w swoim nie dostrzegasz... - powiedział tym razem Ronald. Nie rozumiałem go ni w ząb, nie byłem więc pewien, czy mówi do mnie, czy do okrążającego nas wciąż centaura. Chyba jednak do mnie, bo całe stado stłoczyło się wokół nas, patrząc na nas przenikliwie.
- Adam... - szepnęła Jane. Teraz już nie kryła przerażenia.
- No?
Jane ?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz