Szliśmy korytarzem, a ja myślałam tylko o tym, by nie puścić się biegiem i nie schować w jakimś ciemnym zaułku. Nagle Eric się przewrócił, a raczej ktoś mu w tym pomógł. Luniacy. Zaczęli się z niego naśmiewać. Zawrzał we mnie gniew. Podeszłam do chłopaka, który trzymał się za brzuch ze śmiechu i dałam mu mocno z liścia. Aż się zachwiał. Złapał się zaskoczony za czerwony policzek i spojrzał na mnie ze wściekłością.
- Ty... - powiedział i sięgnął za pazuchę, ale ja już mu przyłożyłam różdżkę do piersi.
- Jeszcze słowo, a twoi goryle będą mogli patrzeć przez twoje ciało na wylot. - mruknęłam groźnie, gromiąc go spojrzeniem. Zamarł. Jego kumple patrzeli na czubek mojej różdżki osłupiali, nie wiedząc co robić.
- Spadaj stąd i zostaw Bellefeuille w spokoju, jeśli chcesz wrócić do domu w jednym kawałku. - powiedziałam. Rzucił mi kolejne rozwścieczone spojrzenie i odsunął się.
- Idziemy. -burknął do reszty. Zaczęli iść, ale nadal słyszałam jak mamrotają przekleństwa i złorzeczenia.
- Opuncjo. - powiedziałam machnąwszy różdżką. Z jej czubka wyleciało kilka małych żółtych ptaszków, które zaczęły gonić chuliganów i atakować ich drapiąc i dziobiąc.
- Żałosne. - mruknęłam. Podeszłam do osłupiałego chłopaka i uklękłam obok niego.
- Jesteś cały?
Eric?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz