- Ze mną - najwspanialszym, najprzystojniejszym i zarazem najinteligentniejszym uczniem akademii Beauxbatons, który okazał się na tyle wspaniałomyślny, by kolegować się z... tobą - przy tym ostatnim David wykrzywił się w dziwnym grymasie - mieszance odrazy i powątpiewania.
- Panie mądry i wspaniały, pan by jednego dnia beze mnie nie przeżył!
- Serio? Ja chociaż umiem używać zaklęcia Wingardium Leviosa - powiedział pobłażliwie.
- Ja umiem! Tylko udaję. To zamierzone. Sama Per Królowa Piekieł zaproponowała mi korepetycje - pochwaliłem się, po czym zrobiłem minę pt. "Wiesz O Co Chodzi". David uśmiechnął się znacząco.
- Nawet nieźle to wymyśliłeś, jak na osobę o ograniczonych możliwościach.
- Ba!
- Ale zapomniałeś o jednym istotnym szczególe - zrobiłem pytającą minę. - Panna La Rue jest ostatnią, która oddałaby ci się dobrowolnie i na trzeźwo - powiedział z rozbawieniem.
- A Ell?
David udał, że się zastanawia.
- Taak... Uznajmy, że są ex aequo.
Udaliśmy się w kierunku, z którego niedawno przyszliśmy (David i jego jakże inteligentne pomysły) i po chwili znów znaleźliśmy się Pod Trzema Różdżkami. Stanęliśmy pod oknem i próbowaliśmy dojrzeć, kto siedzi w środku. Był wielki tłok. Nie mogliśmy ryzykować, że zobaczy nas jakiś nauczyciel. Jak na złość nic nie było widać...
- No, Diable! To twoja wielka chwila! Idź tam i zobacz, czy droga wolna.
- Zara, zara, zara! Dlaczego ja?
- Po pierwsze dlatego, że ja trzymam nasz prowiant. Po drugie - w momencie, w którym wszedłbym do pubu, otoczyłyby mnie ciasnym wianuszkiem wszystkie znajdujące się tam laski, co nie pozwoliłoby mi skupić się na zadaniu - tu wyszczerzył się z satysfakcją, a ja popukałem się w czoło. - Po trzecie, bo ja ci każę. Po czwarte, bo jeśli ja ci coś każę, ty to robisz. I po piąte - jeśli ja ci coś każę, a ty tego nie robisz, tłukę cię. Proste.
Ledwo powstrzymałem się przed wybuchem śmiechu.
- Ty? Ty mnie tłuczesz? Śmieeeszneee.
- Pamiętaj, że mam nad tobą pewną przewagę - wyciągnął z kieszeni różdżkę. Tu mnie miał. Kiedy on wyciągał różdżkę, ja nie miałem szansy się obronić.
- Idę - zdecydowałem natychmiast. - ale jako dobry argument przyjmuję tylko pierwszą pozycję.
Pchnąłem opatrzone mozaiką, drewniane drzwi i znalazłem się w średniej izbie z drewnianą podłogą, stołami i krzesłami. Na ścianach wisiały obrazy i wypchane głowy zwierząt. Na belce pod dachem stały do ozdoby butelki po winach, wódce, szampanie i innych wymyślnych trunkach. Za dużym, wyeksponowanym barem stał mężczyzna w średnim wieku z czarnymi wąsami i w bordowym fartuchu. Ten sam, który godzinę wcześniej sprzedał Markowi alkohol dla nas. Po jego lewej stronie znajdowało się wąskie przejście. Było w nim ciemno. Domyśliłem się jednak, że prowadzi na korytarz, o który nam chodziło. Rozejrzałem się po lokalu. Ludzie. Dużo ludzi. Przy jednym ze stolików w kącie nad półlitrowymi kuflami kremowego piwa gadało kilku chłopaków ze starszej klasy. Śmiali się i żywo gestykulowali. Całkiem blisko mnie zajmowały miejsce pierwszaczki - Harpie. Pożerały mnie spojrzeniem i chichotały, co chwilę szepcząc między sobą. Skinąłem na nie głową i mrugnąłem łobuzersko, co tylko nasiliło podniecenie. Pod oknem siedziała Ksenja Garwiłow - belferka od muzykologii - i, popijając koniak, prowadziła ożywioną dyskusję z siedzącym po jej prawej profesorem Craxim.
Bosko, pomyślałem. Jeszcze tylko dyrektorki brakowało na przyczepkę. Starając się nie wzbudzać podejrzeń, pi razy oko określiłem odległość psorskiego stolika od głównego wejścia, od baru oraz oceniłem, jak wielka jest szansa, że zostaniemy zauważeni, po czym wyszedłem na zewnątrz.
- I jak? - spytał David.
- 2 sztuki - chłopak zaklął pod nosem.
- Był Petty?
- Nie widziałem.
- Chociaż coś...
- Siema, matołki - nagle jak spod ziemi wyrósł obok nas Pett. Wymieniliśmy znaczące spojrzenia. Smoku jakby od niechcenia schował trzymaną torbę za siebie.
- Co tu robisz, kuzynku? - starał się brzmieć naturalnie.
- Szukałem Jane. Umówiliśmy się już 15 minut temu i nigdzie jej tu nie widzę. Pomyślałem, że wejdę Pod Trzy Różdżki i na nią poczekam...
- Nie!!! - krzyknęliśmy jednocześnie. Rua zmarszczył brwi.
- Czemu?
- Bo wiesz... - zaczął Dave.
- Przed chwilą tam byliśmy. Nie ma jej tam - wtrąciłem się.
- No, dokładnie. A jak tam wejdziesz, to ona cię nie zauważy. Lepiej stój w jakimś widocznym miejscu... O, na przykład tam, po drugiej stronie ulicy!
Serce waliło mi jak oszalałe. Nie słyszałem, ale byłem pewien, że David ma w tej chwili to samo.
- Może i macie rację... - zawahał się. - Ta, chyba tak zrobię. Dzięki Martines! - zawołał i się oddalił. - Aha! - przystanął na chwilę. Zamarłem. - Jak zobaczycie Wiewiórę, mówcie jej, że jej szukam - poprosił, zmierzył nas wzrokiem, zatrzymując go podejrzanie długo na naszej torbie, po czym odszedł. Odetchnęliśmy z ulgą.
- Mało brakowało - wysapałem.
- Mnie to mówisz?
- To co, idziemy?
- Do odważnych świat należy.
Powtórnie przekroczyłem próg pubu. David podążył za mną. Poprowadziłem go do jedynego wolnego stolika. Na całe szczęście znajdował się z dala od stolika nauczycieli. Zresztą i tak nie patrzyli w naszym kierunku.
- Peniasz? - spytał mnie przyjaciel z satysfakcją.
- Ja?! Nigdy!
- To idź pierwszy.
- Teraz?
- Nie, ku*wa, jutro! - zniecierpliwił się. - a mówią, że to blondyni są głupi...
- Przegiąłeś - warknąłem. Gwałtownie podniosłem się z miejsca, złapałem Davida za szatę lewą ręką, natomiast prawą dłoń złożyłem w pięść i uniosłem w geście wymierzenia ciosu.
- Puść mnie - syknął.
- A co, peniasz? - przedrzeźniałem go kpiącym głosem.
- Nie. Po prostu nie chcę zwracać na nas uwagi, mule!
Rzeczywiście rozmowy jakby ucichły. Kątem oka dostrzegłem, że obserwuje nas tłum gapiów, na czele z Craxim, który gotów był interweniować. Powoli wypuściłem powietrze i rozluźniłem uścisk lewej dłoni, jednocześnie opuszczając prawą kończynę. W milczeniu zająłem swoje miejsce. Spojrzałem na czubki swoich butów, które wydały mi się w tej chwili nader interesujące. Debil ze mnie. Teraz nie będzie mowy o wymknięciu.
- No, już trudno - szepnął do mnie David, nachylając się nad stołem. - Zawsze to trochę więcej adrenaliny, nie? Poczekaj, aż wszyscy znowu zaczną gadać, i chodź za mną - skinąłem głową.
Za kilka minut nikt w pomieszczeniu zdawał się nie pamiętać o incydencie sprzed chwili. Rozejrzeliśmy się jeszcze w celu upewnienia, że jesteśmy obdarzeni zainteresowaniem równym zainteresowaniu udzielanemu kłębkowi kurzu leżącemu jak gdyby nigdy nic na świeżo wyszorowanej podłodze. Blondasek mrugnął porozumiewawczo i spokojnie podniósł się z miejsca, łapiąc za uszy nasz pakunek. Butelki zadzwoniły groźnie. Z ulgą jednak stwierdziłem, że w całym harmidrze panującym wokół, nikt tego nie usłyszał.
- Gdzie idziecie? - zatrzymał nas przysadzisty barman, gdy zmierzaliśmy do korytarza prowadzącego do części hotelowej.
- Do łazienki - odparł David z niewinną miną.
- We dwóch?
- A co, nie wolno?
Barman obdarzył nas nieżyczliwym spojrzeniem.
- Co macie w tej torbie?
- Piwo kremowe - wzruszyłem ramionami.
- Pokażcie.
- Nie ma pan prawa - warknął David.
- Na pewno jakiś auror będzie miał - mężczyzna uśmiechnął się chytrze.
Serce podskoczyło mi do gardła. Zgubieni jak nic. "Spokojnie" - odczytałem z ruchu warg Davida. Czyżby miał plan?
- Patrzy pan - przyjaciel odpiął wierzchnią szatę i ukazał odznakę. - Może się mylę, ale profesor Craxi nie wybrałby na prefekta kłamcy i łgarza.
Facet spojrzał na nas zaskoczony. Przez chwilę nic nie mówił. Po twarzy przebiegł mi uśmieszek. Damy radę.
- Profesorze Craxi! - zawołał nagle i skinął na nauczyciela. No nie...
Craxi zmarszczył czoło, powiedział coś do siedzącej obok kobiety i powoli ruszył w naszym kierunku, wytwornie ciągnąc za sobą liczne fałdy rozległej szaty.
- Coś się stało? - spytał bezbarwnym tonem, spoglądając na nas nieżyczliwie.
- Profesorze, chciałem się tylko od pana dowiedzieć, czy to są na pewno pańscy prefekci... - rzucił głupkowato zmieszany barman. Craxi spojrzał na niego jak na debila.
- Tak, to moi prefekci. Uczniowie drugiego roku w Beauxbatons. Dom Ombrelune. Ma pan z nimi jakiś problem? - znów przeżyłem chwilę grozy, kiedy nauczyciel spuścił wzrok na naszą torbę.
- Oczywiście, że nie! Ja chciałem... Nie byłem pewien... Wie pan, jak to jest z tą młodzieżą...
Płaszcząc się przed nim, wąsacz oddalił się wraz z profesorem do stolika. Spojrzeliśmy po sobie, wzruszyliśmy ramionami i prędko weszliśmy w boczne przejście.
Pokój numer 13 znajdował się na samej górze. Bardzo wolno szło nam wspinanie się, gdyż stare schody skrzypiały niemiłosiernie, a przecież nie wolno nam było tu być. Wreszcie stanęliśmy przed drzwiami na poddaszu. Tkwił na nich błyszczący, mosiężny numerek.
- To tutaj - wysapał David i nacisnął metalową, bogato zdobioną klamkę. - Ku*wa!
- Co?
- Zamknięte.
- Popatrzyłem na niego z politowaniem. Wyjąłem z kieszeni różdżkę. Olśniło go. Wyciągnął swoją.
- Alohomora - wskazał na zamek, który wydał odgłos odsuwania zasuwy.
Weszliśmy do pustego pokoju pełnego kurzu i pajęczyn. Jedyne, co się tam znajdowało, to stare łóżko z pożółkłą pierzyną i mały, okrągły stolik z lampką naftową.
- No i gdzie to twoje tajne przejście?
Dave?
PS. Tylko już skończ . bym napisała do końca ale już długie jest
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz