- No co? - zapytała Mikayla, kiedy wszyscy zgromadzeni, w tym ja, obrzucili ją zdziwionym wzrokiem. David pokręcił głową ze zrezygnowaniem.
- No? - powtórzyła ponaglająco.
- Przed chwilą mnie przeprosiła - syknął Smoku głosem tak pełnym pretensji, jakby właśnie go urażono, nie przeproszono za cokolwiek.
- To chyba dobrze, nie? - powiedziała szybko Mikayla z szerokim uśmiechem na ustach. David zgromił ją spojrzeniem.
- Ja już nic nie rozumiem! - żachnęła się.
David westchnął głęboko, jakby właśnie miał wytłumaczyć trzylatkowi wzór E = mc².
- Chodzi o to - zaczął głosem wyrażającym znużenie i wielki wysiłek - że Clarisse przeprosiła MNIE. Zachowała się, jakby całkiem nie wiedziała, co złego zrobiła. Powinna przeprosić Pettyego. Obraziła ród Martines, ale to nie mnie należą się przeprosiny. Dopóki nie wyciągnie ręki do mojego kuzyna, nie mam zamiaru wybaczać jej czegokolwiek.
- Rozumiem... - odpowiedziała cicho.
- Stary, daj spokój. Nie oczekuję nic od tej głupiej krowy - wtrącił się Pett - ale zapamiętaj, że po wakacjach już nie będę się liczył z tym, że jest dziewczyną.
W głosie Petty'ego nie było właściwie słychać gniewu. Jest najwyraźniej mniej pamiętliwy od naszej Clarisse. Ja zauważyłem u niego raczej żal. Jakiś tam stłumiony rodzaj żalu.
David i Petty dyskutowali zawzięcie o zachowaniu Aniołka - tak przezywam Clarisse, ale raczej zwracając się do niej, bo wątpię, by po tym wszystkim moi przyjaciele zakorzenili to przezwisko - a cała reszta siedziała zmieszana, przysłuchując się i przytakując co jakiś czas rozmawiającym.
- Witajcie, kochaneczki! - w drzwiach stanęła starsza babka z wózkiem pełnym słodyczy - Czego sobie życzycie?
- Poproszę paczkę fasolek Bertiego Botta - Ell wstała i wyciągnęła rękę z pieniędzmi w kierunku sprzedającej. Jak lew rzuciłem się do przodu, wyciągnąłem z kieszeni kilka złotych monet, jakiś stary cukierek i kłębek włosów Lucyfera, po czym odliczyłem kwotę i podałem właścicielce wózka.
- Zwariowałeś?! - syknęła Ell. Mrugnąłem do niej zawadiacko.
- Nienawidzę tego - szepnęła dziewczyna, gdy kobieta opuściła przedział. - Sama umiem za siebie zapłacić, a na biedę też się nie uskarżam.
Nie odpowiedziałem. Włożyłem sobie do ust jedną fasolkę.
- Co ci jest? - spytała przestraszona Ell - jesteś cały czerwony!
Szybko oddychałem szeroko otwartymi ustami, starając się ochłodzić. Trafiłem na fasolkę o smaku jakiejś ostrej papryczki.
- Wody! Wody ku*wa!!! - zdołałem krzyknąć. Szybko pożałowałem nieprzemyślanej wypowiedzi, gdyż David, korzystając z okazji wkurzenia mnie, wyciągnął zza pazuchy różdżkę.
- Aguamenti! - powiedział stanowczo. Naraz wytrysnął na mnie strumień lodowatej wody, mocząc mnie całego od czubka głowy, po pięty.
- Ty, ty... - zagotowałem się, kiedy tylko zdołałem wykrztusić słowo, a woda ustąpiła.
- Nie ma za co - David uśmiechnął się z satysfakcją.
- Habanero - ni stąd, ni zowąd wypalił Pett. Spojrzałem na niego głupkowato. - Najostrzejsza papryka świata. Papryka habanero - wyjaśnił.
- Dojeżdżamy! - krzyknęła podniecona Mikayla. - Nareszcie!
~*~
- Do zoba w wakacje, wysyłaj sowę! - żegnał się ze mną Smoku, przybijając mi piątkę.
- Owocnego podrywu, Blondasku - wyszczerzyłem się jadowicie.
- I wzajemnie - zaśmiał się. - Bywaj!
Obserwowałem, jak przechodzi przez barierkę. Szedł w kierunku ściany i już go nie było.
- Ell! - zawołałem, widząc przyjaciółkę również kierującą się do świata mugoli. Przystanęła. - Nie pożegnałaś się - zauważyłem, kiedy znalazłem się przy niej.
- Ty też nie - odparła, uśmiechając się blado.
- Życzę ci wakacji dużo ciekawszych niż moje - szturchnąłem ją zaczepnie.
- Napisz do mnie... Jeśli chcesz - szepnęła. Skinąłem głową - Muszę lecieć. Pewnie czeka już mój tata.
Nie czekając na odpowiedź, przeszła przez barierkę, a ja zatonąłem w rozmyślaniach, przyglądając się pustoszejącemu peronowi. Wszyscy uczniowie oddalali się z rodzicami, witającymi ich po długiej nieobecności. Ja nawet nie dostałem od moich ani jednej sowy. Pewnie po mugolskiej stronie czeka już na mnie jeden z domowych skrzatów... Jeśli w ogóle czeka.
Pokręciłem głową sam do siebie i przeszedłem przez barierkę z kufrem ułożonym na wózku. Z wewnątrz słychać było zawodzenie Lucyfera.
- Paniczu! - usłyszałem piskliwy głos, kiedy znalazłem się między peronami 9 a 10 w paryskim Gare de Lyon. Spostrzegłem zbliżającego się do mnie Figielka. - Jak miło widzieć Panicza! W domu czeka już duża kolacja, specjalnie dla Panicza. Byłby Panicz tak dobry i podążył za mną? Wrócimy na Rue du Renard za pomocą mugolskiego metra i...
- Jesteś pewien - przerwałem mu - że mugole nie ześwirują, kiedy cię zobaczą?
- Z całym szacunkiem, Paniczu - ukłonił się nisko - ale wypełniam rozkaz monsieur Brooks.
"No tak" - pomyślałem - "Któż inny mógłby wpaść na tak nienormalny pomysł, jeśli nie mój wielce zainteresowany mną tatuś". A głośno dodałem:
- Figielku, nie możesz jechać metrem. Wyglądasz... Niemugolsko. Taak... - to był najlepszy przymiotnik, jaki mi się nasunął.
- Nie mamy innego środka transportu, garçon.
- A sieć Fiu? - spytałem z nadzieją w głosie.
- Wiesz, Paniczu, że mam odrobinę proszku w kieszeni i...
- Ekstra - pociągnąłem go za rękę do pomieszczenia dla obsługi peronu. Nie lubię takiego pieprzenia.
Na całe szczęście w staroświecko urządzonym pokoju był kominek. I było pusto.
- Idę pierwszy - oznajmiłem. - Ty patrz, czy nie idzie żaden mugol. A! Jeszcze jedno! - zawołałem do skrzata - Rozpal mi tu ogień!
- Incendio - mruknął Figielek.
Wziąłem szczyptę proszku Fiu z woreczka podsuniętego przez skrzata, wsypałem go do kominka, w którym płomienie zmieniły barwę na zielono-niebieską i wkroczyłem do niego.
- Rue du Renard 112, salon rodziny Brooks. - powiedziałem głośno. Poczułem znajome zawroty głowy, przed oczyma zaczęły migać mi różne kominki, a po kilku minutach znalazłem się w domu. Wyskoczywszy z kominka, zacząłem się otrzepywać. Obok mnie po chwili wylądował Figielek.
- No? - powtórzyła ponaglająco.
- Przed chwilą mnie przeprosiła - syknął Smoku głosem tak pełnym pretensji, jakby właśnie go urażono, nie przeproszono za cokolwiek.
- To chyba dobrze, nie? - powiedziała szybko Mikayla z szerokim uśmiechem na ustach. David zgromił ją spojrzeniem.
- Ja już nic nie rozumiem! - żachnęła się.
David westchnął głęboko, jakby właśnie miał wytłumaczyć trzylatkowi wzór E = mc².
- Chodzi o to - zaczął głosem wyrażającym znużenie i wielki wysiłek - że Clarisse przeprosiła MNIE. Zachowała się, jakby całkiem nie wiedziała, co złego zrobiła. Powinna przeprosić Pettyego. Obraziła ród Martines, ale to nie mnie należą się przeprosiny. Dopóki nie wyciągnie ręki do mojego kuzyna, nie mam zamiaru wybaczać jej czegokolwiek.
- Rozumiem... - odpowiedziała cicho.
- Stary, daj spokój. Nie oczekuję nic od tej głupiej krowy - wtrącił się Pett - ale zapamiętaj, że po wakacjach już nie będę się liczył z tym, że jest dziewczyną.
W głosie Petty'ego nie było właściwie słychać gniewu. Jest najwyraźniej mniej pamiętliwy od naszej Clarisse. Ja zauważyłem u niego raczej żal. Jakiś tam stłumiony rodzaj żalu.
David i Petty dyskutowali zawzięcie o zachowaniu Aniołka - tak przezywam Clarisse, ale raczej zwracając się do niej, bo wątpię, by po tym wszystkim moi przyjaciele zakorzenili to przezwisko - a cała reszta siedziała zmieszana, przysłuchując się i przytakując co jakiś czas rozmawiającym.
- Witajcie, kochaneczki! - w drzwiach stanęła starsza babka z wózkiem pełnym słodyczy - Czego sobie życzycie?
- Poproszę paczkę fasolek Bertiego Botta - Ell wstała i wyciągnęła rękę z pieniędzmi w kierunku sprzedającej. Jak lew rzuciłem się do przodu, wyciągnąłem z kieszeni kilka złotych monet, jakiś stary cukierek i kłębek włosów Lucyfera, po czym odliczyłem kwotę i podałem właścicielce wózka.
- Zwariowałeś?! - syknęła Ell. Mrugnąłem do niej zawadiacko.
- Nienawidzę tego - szepnęła dziewczyna, gdy kobieta opuściła przedział. - Sama umiem za siebie zapłacić, a na biedę też się nie uskarżam.
Nie odpowiedziałem. Włożyłem sobie do ust jedną fasolkę.
- Co ci jest? - spytała przestraszona Ell - jesteś cały czerwony!
Szybko oddychałem szeroko otwartymi ustami, starając się ochłodzić. Trafiłem na fasolkę o smaku jakiejś ostrej papryczki.
- Wody! Wody ku*wa!!! - zdołałem krzyknąć. Szybko pożałowałem nieprzemyślanej wypowiedzi, gdyż David, korzystając z okazji wkurzenia mnie, wyciągnął zza pazuchy różdżkę.
- Aguamenti! - powiedział stanowczo. Naraz wytrysnął na mnie strumień lodowatej wody, mocząc mnie całego od czubka głowy, po pięty.
- Ty, ty... - zagotowałem się, kiedy tylko zdołałem wykrztusić słowo, a woda ustąpiła.
- Nie ma za co - David uśmiechnął się z satysfakcją.
- Habanero - ni stąd, ni zowąd wypalił Pett. Spojrzałem na niego głupkowato. - Najostrzejsza papryka świata. Papryka habanero - wyjaśnił.
- Dojeżdżamy! - krzyknęła podniecona Mikayla. - Nareszcie!
~*~
- Do zoba w wakacje, wysyłaj sowę! - żegnał się ze mną Smoku, przybijając mi piątkę.
- Owocnego podrywu, Blondasku - wyszczerzyłem się jadowicie.
- I wzajemnie - zaśmiał się. - Bywaj!
Obserwowałem, jak przechodzi przez barierkę. Szedł w kierunku ściany i już go nie było.
- Ell! - zawołałem, widząc przyjaciółkę również kierującą się do świata mugoli. Przystanęła. - Nie pożegnałaś się - zauważyłem, kiedy znalazłem się przy niej.
- Ty też nie - odparła, uśmiechając się blado.
- Życzę ci wakacji dużo ciekawszych niż moje - szturchnąłem ją zaczepnie.
- Napisz do mnie... Jeśli chcesz - szepnęła. Skinąłem głową - Muszę lecieć. Pewnie czeka już mój tata.
Nie czekając na odpowiedź, przeszła przez barierkę, a ja zatonąłem w rozmyślaniach, przyglądając się pustoszejącemu peronowi. Wszyscy uczniowie oddalali się z rodzicami, witającymi ich po długiej nieobecności. Ja nawet nie dostałem od moich ani jednej sowy. Pewnie po mugolskiej stronie czeka już na mnie jeden z domowych skrzatów... Jeśli w ogóle czeka.
Pokręciłem głową sam do siebie i przeszedłem przez barierkę z kufrem ułożonym na wózku. Z wewnątrz słychać było zawodzenie Lucyfera.
- Paniczu! - usłyszałem piskliwy głos, kiedy znalazłem się między peronami 9 a 10 w paryskim Gare de Lyon. Spostrzegłem zbliżającego się do mnie Figielka. - Jak miło widzieć Panicza! W domu czeka już duża kolacja, specjalnie dla Panicza. Byłby Panicz tak dobry i podążył za mną? Wrócimy na Rue du Renard za pomocą mugolskiego metra i...
- Jesteś pewien - przerwałem mu - że mugole nie ześwirują, kiedy cię zobaczą?
- Z całym szacunkiem, Paniczu - ukłonił się nisko - ale wypełniam rozkaz monsieur Brooks.
"No tak" - pomyślałem - "Któż inny mógłby wpaść na tak nienormalny pomysł, jeśli nie mój wielce zainteresowany mną tatuś". A głośno dodałem:
- Figielku, nie możesz jechać metrem. Wyglądasz... Niemugolsko. Taak... - to był najlepszy przymiotnik, jaki mi się nasunął.
- Nie mamy innego środka transportu, garçon.
- A sieć Fiu? - spytałem z nadzieją w głosie.
- Wiesz, Paniczu, że mam odrobinę proszku w kieszeni i...
- Ekstra - pociągnąłem go za rękę do pomieszczenia dla obsługi peronu. Nie lubię takiego pieprzenia.
Na całe szczęście w staroświecko urządzonym pokoju był kominek. I było pusto.
- Idę pierwszy - oznajmiłem. - Ty patrz, czy nie idzie żaden mugol. A! Jeszcze jedno! - zawołałem do skrzata - Rozpal mi tu ogień!
- Incendio - mruknął Figielek.
Wziąłem szczyptę proszku Fiu z woreczka podsuniętego przez skrzata, wsypałem go do kominka, w którym płomienie zmieniły barwę na zielono-niebieską i wkroczyłem do niego.
- Rue du Renard 112, salon rodziny Brooks. - powiedziałem głośno. Poczułem znajome zawroty głowy, przed oczyma zaczęły migać mi różne kominki, a po kilku minutach znalazłem się w domu. Wyskoczywszy z kominka, zacząłem się otrzepywać. Obok mnie po chwili wylądował Figielek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz