Sieka deszcz. Nie widać nic. Woda lejąca się z nieba całkowicie przysłania widoczność. Gogle do quidditcha, założone specjalnie na ten mecz, całe aż ociekają. Siedzę na Błyskawicy i wpatruję się w przestrzeń przede mną z nadzieją, że uda mi się dojrzeć choć zarys innych graczy. Rozglądam się gorączkowo. Gdzie jest kafel? Nagle widzę, że w moją stronę leci jakaś śliczna, opalona dziewczyna z kaflem pod pachą. Obok niej zgrabna blondynka o pełnych ustach. Ma drugiego kafla. Jak to drugiego kafla?! Obronię to? Nachylam się nisko, niziutko nad moim wiernym sprzętem. Pełne skupienie. Mrużę oczy i staram się zobaczyć akcję jak najdokładniej. Dziewczęta równocześnie unoszą ręce z kaflami w górę. Będą strzelać. Piłki zostają puszczone. Lecą w moją stronę. Robię szybki zwrot i odbijam je tylną częścią miotły. Trybuny szaleją. Wycieram rękawem mokrą twarz. "Ombrelune zwycięża!" - słyszę czyiś krzyk. Przestaje lać. Niebo staje się błękitne. Podlatuje do mnie cała drużyna. "Jednak nie jesteś takim kompletnym idiotą" - David klepie mnie po plecach. Ellie zawisa w powietrzu tuż przede mną. "Byłeś bardzo dzielny. Ja nie mogłam tego obronić..." - mówi. Spogląda mi w oczy. Jej twarz jest coraz bliżej mojej twarzy. Mokre włosy uroczo oblepiają jej policzki. Uśmiecha się słodko. Już jest całkiem bliziutko. Mogę policzyć wszystkie jej rzęsy. Przymyka oczy...
- AAAAAAAAAA!!! - gwałtownie usiadłem na łóżku. Lucyfer z przerażeniem z niego zeskoczył, głośno prychając. - Ty głupi kocie - warknąłem, rozcierając na twarzy miejsca, po których mnie podrapał.
Za oknem słońce lśniło już pełnym blaskiem. Przypuszczałem, że jest południe, lub coś koło tego. Westchnąłem. Co by tu dzisiaj porobić? Postanowiłem wybrać się na Plac Horkruksów. Nie miałem pojęcia po co. Ot tak, dla zabicia czasu. Ociągając się trochę wyszedłem z barłogu, nawet nie troszcząc się o jego pościelenie, i zacząłem szukać jakieś mugolskie ubrania. Szału ni ma, dupy nie urywa... W końcu wyjąłem z szafki czarną koszulkę i jeansy. Do tego jakieś czarne trampki. Ell byłaby dumna. Uśmiechnąłem się do siebie.
Kwadrans później wyszedłem z łazienki ubrany, umyty, uczesany i wypacykowany. Złapałem jeszcze mimochodem do kieszeni kilka leżących samopas galeonów i zszedłem do salonu. Stanąłem przed staroświeckim kominkiem z garścią proszku Fiu. Buchały w nim wesoło malutkie płomyczki i bawiły się w berka ze złotymi iskierkami.
- Plac Horkruksów - powiedziałem głośno i wyraźnie, wrzucając proszek do płomieni, które zmieniły kolor na niebiesko-zielony. Bez wahania wszedłem prosto w nie. Przed oczami, jak to się zwykle zdarza przy takim sposobie podróżowania, zaczęły mi migać różne pokoje. Nie mogłem jednak stracić równowagi ani pozwolić, by sadza dostała mi się do oczu.
W końcu wylądowałem na podłodze księgarni Esy i Floresy. Pospiesznie wstałem i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Regały, regały i jeszcze raz regały. Same regały, tudzież drabiny służące do wspinania się do wyżej umiejscowionych półek. Raj dla Clarisse! W sumie... Ciekawe czy ją dziś spotkam. Ciekawe czy spotkam w ogóle kogoś znajomego...
Szedłem między książkami, rozglądając się nie tyle za konkretnymi dziełami, co za konkretnymi ludźmi. Nic dziwnego, że nie zauważyłem osoby, na którą właśnie wpadłem. Wylądowała na ziemi. Była to niziutka blondynka.
- Żyjesz? - spytałem oschle.
- Ehe - potwierdziła, po czym podniosła się na nogi. - Swoją drogą jestem Sheila. A... ty?
- Adam. Adam Brooks - przedstawiłem się z godnością. - Beauxbatons?
- Tak. Rok pierwszy. A ty?
- Trzeci - odparłem z dumą. - Czysta krew?
Sheila?
- AAAAAAAAAA!!! - gwałtownie usiadłem na łóżku. Lucyfer z przerażeniem z niego zeskoczył, głośno prychając. - Ty głupi kocie - warknąłem, rozcierając na twarzy miejsca, po których mnie podrapał.
Za oknem słońce lśniło już pełnym blaskiem. Przypuszczałem, że jest południe, lub coś koło tego. Westchnąłem. Co by tu dzisiaj porobić? Postanowiłem wybrać się na Plac Horkruksów. Nie miałem pojęcia po co. Ot tak, dla zabicia czasu. Ociągając się trochę wyszedłem z barłogu, nawet nie troszcząc się o jego pościelenie, i zacząłem szukać jakieś mugolskie ubrania. Szału ni ma, dupy nie urywa... W końcu wyjąłem z szafki czarną koszulkę i jeansy. Do tego jakieś czarne trampki. Ell byłaby dumna. Uśmiechnąłem się do siebie.
Kwadrans później wyszedłem z łazienki ubrany, umyty, uczesany i wypacykowany. Złapałem jeszcze mimochodem do kieszeni kilka leżących samopas galeonów i zszedłem do salonu. Stanąłem przed staroświeckim kominkiem z garścią proszku Fiu. Buchały w nim wesoło malutkie płomyczki i bawiły się w berka ze złotymi iskierkami.
- Plac Horkruksów - powiedziałem głośno i wyraźnie, wrzucając proszek do płomieni, które zmieniły kolor na niebiesko-zielony. Bez wahania wszedłem prosto w nie. Przed oczami, jak to się zwykle zdarza przy takim sposobie podróżowania, zaczęły mi migać różne pokoje. Nie mogłem jednak stracić równowagi ani pozwolić, by sadza dostała mi się do oczu.
W końcu wylądowałem na podłodze księgarni Esy i Floresy. Pospiesznie wstałem i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Regały, regały i jeszcze raz regały. Same regały, tudzież drabiny służące do wspinania się do wyżej umiejscowionych półek. Raj dla Clarisse! W sumie... Ciekawe czy ją dziś spotkam. Ciekawe czy spotkam w ogóle kogoś znajomego...
Szedłem między książkami, rozglądając się nie tyle za konkretnymi dziełami, co za konkretnymi ludźmi. Nic dziwnego, że nie zauważyłem osoby, na którą właśnie wpadłem. Wylądowała na ziemi. Była to niziutka blondynka.
- Żyjesz? - spytałem oschle.
- Ehe - potwierdziła, po czym podniosła się na nogi. - Swoją drogą jestem Sheila. A... ty?
- Adam. Adam Brooks - przedstawiłem się z godnością. - Beauxbatons?
- Tak. Rok pierwszy. A ty?
- Trzeci - odparłem z dumą. - Czysta krew?
Sheila?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz