Sowa wróciła szybciej, niż przyleciała. Do nóżki przyczepiony miała
zwój cieniutkiego, pożółkłego papieru. Odczepiłem liścik i zaniosłem
ptaka do jego klatki. Zamknąwszy ją, mogłem w spokoju przeczytać wiadomość.
Obejrzałem ją dokładnie. Została napisana na dziwnym papierze... Pięciolinia?
Wytrzeszczyłem oczy ze zdumienia. Tego jeszcze nie było. Zachowam sobie dla potomnych.
Między cieniutkimi linijkami drobnym maczkiem wypisane było:
"Spoko, Spotkajmy się Écuelle. To na ok. 120minut do mojego domu! trochę
mam do przebycia, Do zobaczenia na miejscu! Już nie mogę się doczekać!
PS. To jest papier do nut, sorry innego nie miałem !
Percy"
Po przeczytaniu Post Scriptum zrobiło mi się strasznie wesoło. Momentalnie
zacząłem się śmiać w głos. Co więcej, nie mogłem się uspokoić! Złapałem się
za brzuch, rzuciłem na kanapę. Po kilku minutach przypomniałem sobie, że
przecież wybieram się do Percy'ego. Szybko skoczyłem po wytwornych brzozowych
schodach na górę do mojego pokoju, nie zważając na kunszt, z jakim zostały wykonane.
W locie chwyciłem miotłę do quidditcha. Zaledwie poczułem w dłoni jej ręcznie
rzeźbiony trzonek, doznałem jakiegoś wewnętrznego ciepła. Quidditch był sportem,
który kochałem. Jedyną rzeczą, w której byłem naprawdę dobry. Mógłbym grać
w niego cały dzień, najlepiej z Davidem na pozycji szukającego i z...Ell. Najlepsza,
najmłodsza ścigająca na świecie. Piękna, mądra... KU*WA!
Idąc długim, wyłożonym czerwonym dywanem korytarzem, rozmyślałem w najlepsze
o meczach, treningach i spotkaniach z przyjaciółmi, i nie zauważyłem Lucyfera,
który zapragnął okazać mi swoją bliskość poprzez ocieranie się o moje nogi.
Miauknął przeciągle, kiedy moja podeszwa zaliczyła spotkanie III stopnia z jego
ogonem, prychnął i pobiegł do mojego pokoju. Pokręciłem głową z politowaniem.
Energicznie wskoczyłem na poręcz schodów i zjechałem po niej do salonu.
- Paniczu - zwrócił się do mnie całkiem uprzejmie jeden z domowych skrzatów,
który właśnie wycierał kurz z zabytkowych, porcelanowych figurek mojej mamy.
- Z całym szacunkiem dla Panicza - tu skłonił się tak nisko, że jego nos dotknął podłogi. -
Pragnę przypomnieć, iż Mademoiselle Brooks surowym okiem patrzy na użytkowanie
poręczy tych rzeźbionych schodów w ten sposób.
- Nie zbij, nie brudź, nie dotykaj, nie mów, nie patrz, nie oddychaj... - mruknąłem bardziej
do siebie niż do skrzata. Tak wyglądały normy użytkowania wszystkich sprzętów,
a głównie bogato wyposażonego w drogie rzeczy salonu, w moim domu. Matka trzęsła
się o swoje zaczarowane figurki z drogocennej porcelany. Każda z nich poruszała się,
stojąc na półce. Ojciec miał kolekcję różdżek. Niektóre wcale nie były używane, za to
koszmarnie rzadkie i cenne. Oprócz tego chodziło się po drewnianej podłodze, by nie
zadeptać perskich dywanów, a żyrandole z najprawdziwszego diamentu wisiały pod
sufitem jako dekoracja, nigdy nie zapalane. Spojrzałem gniewnie na świecidełka.
Rzucić w nie butem. Stłuc, podeptać choć jedno...
Wyszedłem z domu, nie uprzedzając nikogo, że gdzieś się wybieram.
"Écuelle" - pomyślałem. - "Jak ja mam się tam, do licha, dostać z mugolskiego świata?!".
W pewnym momencie moją uwagę przykuła trzymana w ręku miotła. Serce zabiło mi
szybciej. Tak dawno nie latałem... To by była wspaniała rozgrzewka... A ta prędkość...
Bez wahania ruszyłem szybko w stronę najbliższego odludzia. Oczywistym było, że nie
wsiądę na miotłę na środku zatłoczonej ulicy! Za takie coś mogliby mnie nie tylko
wypier*olić z Beauxbatons na zbity pysk, ale wtrącić do więzienia pokroju brytyjskiego
Azkabanu. Bez ociągania, prawie truchtem, ruszyłem przed siebie.
- Temu to łatwo - myślałem na głos. - Mieszka se na jakimś odludziu, czarodziejskie
miejsca ma pod nosem i nikt nie zauważy jak po prostu wsiądzie na miotłę i poleci!
Po kilkudziesięciu minutach marszu (ta, marszu, pędziłem tak szybko, że nie mogłem
złapać tchu), znalazłem się w opuszczonej dzielnicy miasta. Składał się na nią rząd na
wpół zburzonych kamienic, ruina, która najprawdopodobniej była kiedyś kościołem,
i zarośnięty park. Rozglądając się, czy w pobliżu nie ma mugoli, wszedłem w zarośla
i ścieżką skierowałem się prosto przed siebie. Znałem to miejsce. Bywałem tu często
z moimi mugolskimi kolegami. Graliśmy tu w piłkę, podchody i urządzaliśmy walki na kije
i kamienie.
Szybko znalazłem się na rozległej polance - szczątkach trawnika. Ze wszystkich stron
otoczona była liściastymi drzewami i rozrośniętymi krzewami róż, których od dawna
nikt nie strzygł. Nad nią utworzyła się kopuła gałęzi, przez której wąską szczelinę wpadały
przesiane promienie słońca. Nad moją głową śpiewały ptaki. To miejsce zdawało się takie...
Odcięte od świata.
Bez wahania wsiadłem na miotłę i, upewniwszy się jeszcze raz, że w zasięgu wzroku nie
ma nieproszonych gości, wzbiłem się w powietrze. Niemal zapomniałem, jakie to wspaniałe
uczucie, kiedy wiatr delikatnie muska twarz. Rozanielony, zacząłem zbliżać się do szczeliny
między kopułą drzew. Z niepokojem stwierdziłem, że może nie udać mi się przelecenie przez nią.
- Ryzyk fizyk - powiedziałem do siebie i zwiększyłem prędkość. Gałęzie boleśnie
podrapały mi twarz, ale kiedy otworzyłem bezwiednie zaciśnięte oczy, z ulgą stwierdziłem,
że jestem już wysoko nad koronami drzew. Paryż z tej odległości był tak maleńki!
Teraz musiałem tylko, niezauważony przez nikogo, dolecieć na miotle do znajdującego się
o rzut beretem od Akademii miasteczka.
Z moją błyskawicą? Pestka!
Percy?