Słodkie, słodkie lenistwo... Leżę cały dzień, jem dobre rzeczy, nie muszę oglądać belfrów ani innych zakazanych mordek, które zwykle przewijają mi się przed oczyma, burząc doskonałą pod wszelkimi względami panoramę szkoły.
Taak... Może trochę zwariowałem, ale serio lubię swoją szkołę. Podstawowym jej plusem jest to, że znajduje się spory szmat drogi od domu, toteż mogę tam robić praktycznie to, co chcę. Moi rodzice w ogóle się mną nie interesują, w ubiegłym roku nie wysłali ani jednej sowy. Zapewne uważają, że mam tu na tyle godną opiekę, by nie musieli brudzić rączek. Leję w to. Kwestia przywyknięcia.
Po drugie w Beauxbatons mam najlepszych kumpli, jakich można sobie wymarzyć. Jest David, trochę powściągliwy w uczuciach, ale lojalny i czasami nawet dowcipny, jego kuzyn Petty, Percy... No i oczywiście dziewczyny. Miranda, Arietta, Clarisse i Ell. Cudne jak maliny, zabawne i takie piękne...
No i ostatni fakt, choć nie mniej ważny, za to nieporównywalnie bardziej niesamowity od innych: akademia Beauxbatons nie jest zwykłą, koedukacyjną szkołą z internatem. Uczę się tam... magii. Szaleństwo, no nie? Niemniej najprawdziwsza prawda. Znaczy - uczę. Powinienem się tam uczyć, co jest, jak wiadomo, podstawową funkcją placówek oświaty maści wszelakiej, jednak niezbyt mnie do tego ciągnie. Ot co.
W jeden z tych właśnie pełnych lenistwa wakacyjnych dni, po sutym śniadaniu składającym się z tostów z dżemem, winogrona i eklera ze śmietaną, naszła mnie ochota na trening quidditcha. Tak, tak, jestem sportowcem. Reprezentantem swojego domu. Wspaniałym, niezastąpionym obrońcą! Wziąłem do ręki swój sprzęt i uderzyło mnie coś, o czym zapomniałem. Mieszkam na zwykłej, szarej ulicy Paryża, która niczym nie różni się od innych niemagicznych ulic. Czy to problem? O tak, wielki, ponieważ quidditch to nie jest sport, w który można po prostu grać na mugolskim boisku. Do niego potrzeba wiele przestrzeni, trzech rodzajów piłek, a gra się na miotłach!
Wkurzony zacząłem miotać się po pokoju. Uprzednio jednak odłożyłem swoją miotłę na miejsce, bo jestem do niej koszmarnie przywiązany.
W tym momencie do okna zapukała obca sowa. Wpuściłem ją i odczepiłem z jej nóżki liścik.
Kartka głosiła:
„Hej stary, słuchaj, masz czas żeby ze mną poćwiczyć, czuję że chyba wyszedłem z formy, a przecież nie chcemy przegrać na początku roku?! Mi pasuje każdy termin, a tobie? Błagam Cię miej czas, bo ja tu oszaleje!!! – Percy„
Tego mi było trzeba! Chwyciłem jakieś pióro i nabazgrałem na odwrocie listu:
"No hej!
Już myślałem, że cię testrale porwały! Nic się nie odzywałeś! Ja chętnie zagram, nawet zaraz, pytanie tylko: gdzie?
Adam"
Zwinąłem pergamin i założyłem sowie na nogę. Natychmiast wyleciała przez otwarte okno.
Percy?
Taak... Może trochę zwariowałem, ale serio lubię swoją szkołę. Podstawowym jej plusem jest to, że znajduje się spory szmat drogi od domu, toteż mogę tam robić praktycznie to, co chcę. Moi rodzice w ogóle się mną nie interesują, w ubiegłym roku nie wysłali ani jednej sowy. Zapewne uważają, że mam tu na tyle godną opiekę, by nie musieli brudzić rączek. Leję w to. Kwestia przywyknięcia.
Po drugie w Beauxbatons mam najlepszych kumpli, jakich można sobie wymarzyć. Jest David, trochę powściągliwy w uczuciach, ale lojalny i czasami nawet dowcipny, jego kuzyn Petty, Percy... No i oczywiście dziewczyny. Miranda, Arietta, Clarisse i Ell. Cudne jak maliny, zabawne i takie piękne...
No i ostatni fakt, choć nie mniej ważny, za to nieporównywalnie bardziej niesamowity od innych: akademia Beauxbatons nie jest zwykłą, koedukacyjną szkołą z internatem. Uczę się tam... magii. Szaleństwo, no nie? Niemniej najprawdziwsza prawda. Znaczy - uczę. Powinienem się tam uczyć, co jest, jak wiadomo, podstawową funkcją placówek oświaty maści wszelakiej, jednak niezbyt mnie do tego ciągnie. Ot co.
W jeden z tych właśnie pełnych lenistwa wakacyjnych dni, po sutym śniadaniu składającym się z tostów z dżemem, winogrona i eklera ze śmietaną, naszła mnie ochota na trening quidditcha. Tak, tak, jestem sportowcem. Reprezentantem swojego domu. Wspaniałym, niezastąpionym obrońcą! Wziąłem do ręki swój sprzęt i uderzyło mnie coś, o czym zapomniałem. Mieszkam na zwykłej, szarej ulicy Paryża, która niczym nie różni się od innych niemagicznych ulic. Czy to problem? O tak, wielki, ponieważ quidditch to nie jest sport, w który można po prostu grać na mugolskim boisku. Do niego potrzeba wiele przestrzeni, trzech rodzajów piłek, a gra się na miotłach!
Wkurzony zacząłem miotać się po pokoju. Uprzednio jednak odłożyłem swoją miotłę na miejsce, bo jestem do niej koszmarnie przywiązany.
W tym momencie do okna zapukała obca sowa. Wpuściłem ją i odczepiłem z jej nóżki liścik.
Kartka głosiła:
„Hej stary, słuchaj, masz czas żeby ze mną poćwiczyć, czuję że chyba wyszedłem z formy, a przecież nie chcemy przegrać na początku roku?! Mi pasuje każdy termin, a tobie? Błagam Cię miej czas, bo ja tu oszaleje!!! – Percy„
Tego mi było trzeba! Chwyciłem jakieś pióro i nabazgrałem na odwrocie listu:
"No hej!
Już myślałem, że cię testrale porwały! Nic się nie odzywałeś! Ja chętnie zagram, nawet zaraz, pytanie tylko: gdzie?
Adam"
Zwinąłem pergamin i założyłem sowie na nogę. Natychmiast wyleciała przez otwarte okno.
Percy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz