Ranek. Cholerny ranek. Jak ja nienawidzę poranków. Pora dnia, w której na pewno maczał palce sam szatan. Siadając na łóżku, zwaliłem czarnego jak smoła Lucyfera z mojej kołdry. Prychnął i uciekł przez uchylone drzwi dormitorium. Przetarłem zaspane oczy i przeciągle ziewnąłem. Zaraz, zaraz... Jak to uchylone?! Spojrzałem na sąsiednie łóżko - należało do Davida. Było puste.
- Kurwa, znowu?! - krzyknąłem, zrzucając kołdrę na podłogę. Spojrzałem na zegarek. Za pięć minut pierwsza lekcja. Pięć minut!
Wyskoczyłem z pościeli jak oparzony, potykając się o leżącą kołdrę. Przeklinając pod nosem cały świat, zacząłem szukać szkolnego mundurka. Jakby cały świat zmówił się przeciwko mnie. Piątek trzynastego, czy jak?!
Zanurkowałem głową w kufrze. Nie było czasu na spokojne przekładanie rzeczy, więc po prostu wyrzucałem je za siebie, nie dbając o narastający bałagan. Wyrzuciłem dosłownie wszystko - począwszy od szaty do quidditcha, poprzez mugolskie ubrania, na śmieciach w rodzaju połamanych piór i zmiętych arkuszy pergaminu kończąc. Mundurek przepadł jak kamień w wodę. Obejrzałem się na nieład za moimi plecami. Otoczyłem się jakby murem brudnych ubrań, skarpetek bez pary i innych rzeczy bliżej niezidentyfikowanych lub takich, o których istnieniu dawno zapomniałem.
Nauczony niezbyt przyjemnymi doświadczeniami, nie miałem chęci otwierania szafy Davida. Podrapałem się po karku. Cenne minuty uciekały. Pierwszą lekcją była transmutacja, nie wypadało się spóźnić. Znowu...
Palnąłem się w czoło. Sięgnąłem na szafkę nocną, gdzie leżała moja różdżka. Uda się, pomyślałem. Nie mogłem być AŻ TAK tragiczny.
- Accio mundurek Adama - powiedziałem, wskazując różdżką... no, w nicość. Ku mojemu miłemu zaskoczeniu, tym razem się udało. Szkolna szata nadleciała... z łazienki. Byłem idiotą, że nie sprawdziłem jej w pierwszej kolejności.
Nie marząc nawet, że zdążę na śniadanie, szybko wciągnąłem wsiowe, niebieściutkie ciuszki. Złapałem różdżkę, szkolną torbę i pognałem korytarzem lochów, poprawiając w biegu odznakę prefekta. W sali wejściowej zerknąłem mimochodem w stronę Wielkiej Sali. Nikt już nie jadł śniadania, ale dzwonka jeszcze nie było. Bardziej spokojnie wspiąłem się na pierwsze piętro i ruszyłem korytarzem.
- Przepraszam - usłyszałem za sobą damski głos. Poczułem, że ktoś ciągnie mnie za szatę. - Nie za bardzo wiem gdzie znajduje się gabinet dyrektorki... Mógłbyś mnie tam zaprowadzić? - spytała ciemnowłosa dziewczyna, uśmiechając się delikatnie.
Przyjrzałem się jej badawczo. Znałem skądś tę anielską twarzyczkę? Zmarszczyłem czoło.
- Jasne, mogę, ale... - nagle mnie olśniło. Otworzyłem szeroko oczy. - Ari?
- Tak mam na imię, ale skąd ty... Adam?!
Uśmiechnąłem się promiennie.
- Ari! - w przypływie emocji ciasno ją objąłem. - Gdzie byłaś, jak cię nie było?!
- W Durmstrangu - mruknęła gorzko.
- Nie podpasowało?
- Mnie nie. Gorzej z Ryanem. Rozdzieliliśmy się.
- Tęskniłem za tobą - powiedziałem, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Wydoroślała. Wyładniała?
- To miłe - zarumieniła się. - To jak, zaprowadzisz mnie?
- No pewnie. Obowiązek prefekta. Chodź. Musimy zejść na parter.
Ruszyliśmy ponownie schodami w dół. Cieszyłem się, że mam wymówkę na moje spóźnienie. I to piękną wymówkę. Może ten dzień wcale nie będzie taki tragiczny... Objąłem dziewczynę w pasie jedną ręką. Przez ułamek sekundy jej wzrok zatrzymał się na mojej twarzy, po czym zaczęła patrzeć przed siebie. Nie kazała mi się puścić, więc nie zrobiłem tego.
- Tęskniłaś za Beauxbatons?
- Trochę tak. Ale nie mogę się tu jakoś odnaleźć...
- Przywykniesz. Pomogę.
Stanęliśmy pod dużymi drzwiami gabinetu Madame de Maxime.
- Poczekać na ciebie? Wejść z tobą?
- Masz lekcje - zauważyła. Wzruszyłem ramionami.
- I tak się spóźniłem.
- Lepiej idź.
- Dobra. Spotkamy się później? - zapytałem. - Pogadamy, powspominamy... Opowiesz mi, jak było - wyszczerzyłem się, ukazując rząd olśniewająco białych zębów.
Ari?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz