Siedziałem w Wielkiej Sali i żułem croissanta. Wszyscy odsunęli się ode mnie i rozmawiali przyciszonymi głosami, rzucając tylko co jakiś czas ukradkowe spojrzenia w kierunku mojej osoby. Wyglądali, jakby bali się, że ich też potraktuję Zaklęciem Niewybaczalnym. Może z wyjątkiem Davida, który zabijał mnie wzrokiem i Clarr zachowującej się tak, jakby nie robiło to na niej żadnego wrażenia. Było to o tyle dobre, że w razie, gdyby znudziło mi się bycie seryjnym mordercą, za którego mnie tu uważano, miałbym się chociaż do kogo odezwać. Nawet Rosalie, będąca podobno moją dziewczyną, nie otworzyła do mnie ust już od dłuższego czasu.
W pewnym momencie przez okna Wielkiej Sali wleciało od groma sów. Roznosiły pocztę. Do mnie podleciała Miracel z czerwoną kopertą w dziobie. Czy to nie jest...? No, super!
Wyjec wylądował na moim talerzu. Dopiero teraz kilka osób zwróciło na mnie uwagę. Z reguły osoba otrzymująca wyjca bywa serdecznie wyśmiewana (w tym przeze mnie i Davida). Dziś jednak nikt się nawet nie uśmiechnął. Scena obserwowana była w pełnym napięcia milczeniu, jak gdyby dostanie wyjca miało wywołać we mnie dziką furię.
Westchnąłem ciężko i otworzyłem kopertę. Uniosła się w powietrze i zaczęła się wydzierać głosem mojego ojca.
- Czy ty jesteś ograniczony jakiś?! Debil po prostu! Ja nie wiem skąd to takie się wzięło! Myśmy z matką się tak starali, a ty co?! Naszą Leslie, własną siostrę, potraktować jak pierwszą lepszą szlamę! Idiota! Doigrasz się, niewdzięczniku! Powinieneś się cieszyć, że nadal nazywam cię swoim synem! A ze szkoły cię nie wyrzucą. Chociaż za to powinieneś być mi wdzięczny!
Koperta spłonęła w powietrzu, a jej pozostałości posypały się na stół. Prychnąłem. Oderwałem wzrok od szczątków i nagle wszyscy jak jeden mąż pochylili się niżej nad swoim śniadaniem.
Nie mogłem tego znieść. Nie mogłem znieść tej grupowej niechęci. Jasne, że respekt całej szkoły przed tobą jest chlubny, ale żeby nawet własna dziewczyna omijała cię szerokim łukiem to przesada. Wściekły wstałem od stołu i ruszyłem na lekcje. Mieliśmy mieć obronę przed czarną magią. Chociaż tyle dobrego.
Przed klasą siadłem na podłodze, nie zważając na to, że teraz niektórzy uczniowie bali się obok mnie przejść. Dopiero gdy dostrzegłem nadchodzące Rosalie i Ell wstałem z zimnej, kamiennej posadzki i podszedłem do dziewczyn.
- Ell, idź do klasy - rozkazałem szorstko tonem nieznoszącym sprzeciwu. Nie miałem wątpliwości, że niezbyt ma ochotę na słuchanie moich rozkazów, jednak, rzuciwszy mi uprzednio spojrzenie spode łba, zostawiła nas samych.
- Adam... - szepnęła Rosalie. Widziałem w jej oczach strach.
- Ty się mnie boisz, Ryjku? - Spojrzałem jej głęboko w oczy. Starałem się uspokoić.
- Ja... Ja się spieszę...
- Boisz się, czy nie?! - ryknąłem. Od swojej dziewczyny wymagałem szczerości.
- Tak. Tak, boję się - powiedziała rozpaczliwie. Spróbowała mnie wyminąć, ale złapałem ją za nadgarstki.
- Nie musisz się mnie bać.
- Jesteś inny, Adam.
- Jestem sobą. Mam dosyć traktowania mnie jak chorego na groszopryszczkę, rozumiesz? Nie zrobiłem ci krzywdy i nigdy nie zrobię. Elliezabeth też nie, nawet jeśli się sprzeczamy. Ani Clarisse, ani żadnej z was, rozumiesz?
- Adam... - jęknęła dziewczyna. Mówiła, jakby miała się rozpłakać. - Ty rzuciłeś Zaklęcie Niewybaczalne. Na terenie szkoły. Na własną siostrę.
- Chuj z nią. Nic jej nie jest przecież.
- Ale mogłoby być!
- Ale nie jest!
Nasze głosy niosły się po korytarzu. Cieszyłem się z tego mizernego aktu rozmowy. Oczywiście o ile krzyki można nazwać rozmową. Chociaż tyle po tych kilku cichych dniach.
- Jesteś straszny! Chcesz coś udowodnić, czy jak?
- Nie wiem, jeny! Nie myślałem nad tym, co robię. Powinnaś być raczej dumna z moich umiejętności.
- Bo faktycznie jest z czego - westchnęła.
- Ray, czy my jeszcze chodzimy? - zapytałem rzeczowo.
- No oficjalnie nikt nie zerwał - mruknęła, choć według mnie jej oczy mówiły: "już dawno miałam zmiąć cię jak kawałek pergaminu, połknąć, strawić i wysrać".
- Spoko. Jest Bal Bożonarodzeniowy - przypomniałem.
Potaknęła.
- I co?
- I idziesz ze mną - powiedziałem może nieco zbyt ostro, gdyż odparła:
- Dlaczego mam iść z tobą?
- Bo jestem facetem, a ty kobietą, i masz być posłuszna! - Jakoś tak samo się wyrwało. Ray to bynajmniej nie zachwyciło.
- Nie mieszkamy w kraju, gdzie tak jest, "facecie". Idę z dziewczynami, skoro tak.
- Tak?!
- A co? Nie pasuje?
Cały czas mijali nas inni uczniowie, oglądając się, jakbym Rayan tu zarzynał. A my tylko rozmawialiśmy.
- Widzisz, nie bardzo.
- Ach, no tak, pan prefekt nie może iść sam! Nie martw się. Ty na pewno kogoś znajdziesz.
- A może ja nie chcę "kogoś"?! - wydarłem się. Lekko się skuliła, ale była przestraszona może nawet mniej niż na początku.
- A kogo chcesz?
- Może ciebie, co?!
- A może ja nie chcę ciebie, co?!
- To zajebiście!
- Wiem.
- Idę na lekcje. Dozo.
Wkurwiony odwróciłem się na pięcie i szybkim krokiem wszedłem do klasy. Nauczyciel nawet nie zwrócił mi uwagi z racji spóźnienia. Zajęty był innymi uczniami, którzy właśnie uczyli się, jak poznałem po zaklęciu, wyczarowywania patronusów. Szybko rzuciłem torbę w kąt i dołączyłem. Pamiętałem, że trzeba się skupić na naprawdę wartościowym wspomnieniu. Odetchnąłem i wyczyściłem umysł z niepotrzebnych myśli. Od razu postawiłem na jakieś wspomnienia z Ray. W końcu była moją dziewczyną. Przypomniałem sobie nasz pierwszy pocałunek zeszłej zimy. Skupiłem się na czarnym rozgwieżdżonym niebie, śniegu tak białym, że zdawało się, iż świecił, i na jej pięknych ustach.
- Expecto Patronum! - krzyknąłem, machając różdżką, nic się jednak nie stało.
Spróbowałem raz jeszcze z tym samym wspomnieniem.
Bezskutecznie.
- Expecto Patronum! - Rzucając zaklęcie przypomniałem sobie o randce z Rosalie, kiedy dałem jej psa.
- Expecto Patronum! - W mojej głowie krążyła noc z Rosalie przed Mistrzostwami Quidditcha.
Nic. I nic.
"Może to przez naszą kłótnię" - pomyślałem. Przypomniałem sobie, co czułem, jak zobaczyłem Ariettę ponownie w naszej szkole.
- Expecto Patronum!
Przypomniałem sobie, jak walczyłem z Clarisse na poduszki w pierwszej klasie.
- Expecto Patronum!
Przypomniałem sobie Clarisse w sukience grającą na fortepianie w swojej rezydencji.
- Expecto Patronum!
Zero. I zero. Brak efektu.
Przypomniałem sobie, że umiem rzucić Cruciatusa.
- Expecto Patronum!
Przypomniałem sobie, jak z Davidem pierwszy raz zapaliliśmy trawkę.
- Expecto Patronum!
Przypomniałem sobie, jak ściskałem Clarr po balu w zeszłym roku i zbystrzył nas Rich.
- Expecto Patronum!
Przypomniałem sobie, jak z Davidem zdobyliśmy jakieś dziesięć litrów alkoholu i przemknęliśmy do szkoły tajnym wejściem w pubie.
- Expecto Patronum!
Nadal nic. I tu też nic. Ani tu. Ani tutaj.
- Co jest, chłopie? - Profesor Martínez, obszedłszy klasę, trafił w końcu do mnie. - Przecież zawsze byłeś dobry z czarnej magii. Znaczy - poprawił się szybko - z obrony przed nią.
Udałem, że wcale nie rusza mnie ciągłe, nawet przypadkowe, napominanie o tamtym incydencie. Jakby w pokoju nauczycielskim mówili tylko o tym...
- Nawet mgiełki - mruknąłem.
- A o czym myślałeś?
- O wszystkim, psorze! O wszystkim...
- Spróbuj jeszcze raz. Pomyśl o... quidditchu może. Lubisz go, nie?
- Ta. Uwielbiam - przytaknąłem.
Wyciągnąłem rękę z różdżką. Przypomniałem sobie ostatni finał quidditcha - Puchar dla Luniaków.
- Expecto Patronum!
Nic.
Nagle mimowolnie przypomniałem sobie upadek Ell na jednym z meczów i moją wizytę u niej w skrzydle szpitalnym. Na marne próbowałem wyrzucić z głowy quidditcha i przypomnieć sobie jednak o czym innym, kiedy nagle...
Przypomniało mi się tę parę sekund szczęścia, które kosztowało mnie potem parę miesięcy smutku... Dobra, to zabrzmiało zbyt poetycko. Po prostu parę miesięcy nieodzywania się do Ell i Ray. W każdym razie wspomnienie pocałunku z Ellie napełniło mnie jakąś siłą nie do opisania. Wziąłem głęboki oddech, zamknąłem oczy i krzyknąłem:
- EXPECTO PATRONUM!
Podniosłem powieki. To, co zobaczyłem, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Z mojej różdżki wystrzeliła srebrzysta mgła, która natychmiast uformowała się w małą małpkę o puszystym ogonku. Zwierzak zaczął hasać po całej klasie, a ja ganić się za to, o czym musiałem pomyśleć, by wyczarować patronusa. Ble. Fuj. Obiecałem sobie, że nikomu o tym nie powiem.
- Świetnie, Adam! - pochwalił mnie profesor. - Wiedziałem, że dasz radę. O czym pomyślałeś?
- Quidditch - odparłem natychmiast.
Po lekcji zobaczyłem Rosalie wychodzącą z klasy obok. Podbiegłem do niej.
- Sory, mała. Debil ze mnie. Pójdziemy razem na ten bal?
Ray ? ;3
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz